FRAGMENTY MOICH KSIAŻEK

Moja Mama Czarownica. Opowieść o Dorocie Terakowskiej

W reportażu telewizyjnym, trafnie zatytułowanym „Dwie Doroty”, mama mówiła, że tkwią w niej dwie osoby: pierwsza pilnie śledzi wszystkie newsy prasowe, słucha wiadomości, czyta gazety, pisze ostre felietony. Druga przebywa w zupełnie innej rzeczywistości, jakby po drugiej stronie lustra, gdzie wszystko jest możliwe i gdzie rządzą prawa magii. I te dwie Doroty, ta analizująca chłodno i krytycznie rzeczywistość publicystka i ta druga, która wierzy w magiczne moce, sny i przeczucia, słyszy, jak łabędzie skrzydła śpiewają, a w życiu kieruje się nie rozumem, lecz intuicją – są w niej obecne obok siebie.

Przez wiele lat mama – przynajmniej na pozór – lepiej od śpiewu łabędzich skrzydeł słyszała własny głos. Apodyktyczna, władcza, agresywna, uparta do granic niemożliwości, w ciągłym biegu, nie czuła się dobrze w rodzinnym domu, więc z niego uciekała. Nie pasowała do żadnej szkoły, w każdej było jej za ciasno. Nie wiedziała, jakie studia wybrać. Szukała siebie w szaleńczym stylu życia cyganerii krakowskiej, w Piwnicy pod Baranami, w klubach jazzowych, kabaretach. Wszędzie musiała być pierwsza, jeśli nie najlepsza, to najgorsza. Byleby inna. Próbowała odnaleźć siebie nawet w partii. I w macierzyństwie, które przyszło zbyt wcześnie i od którego też uciekła. I w gazetach, w których koledzy, z powodu nieznośnego charakteru, nazywali ją „ta straszna Terakowska”. Nawet w domu, który stworzyła, bywała straszna.

Obie Doroty od dziecka zgadzały się w jednym: chciały pisać. Łamać konwenanse, burzyć struktury, żyć mocno i z pasją. Aż wreszcie, grubo po czterdziestce, mama przestała uciekać, powoli odnajdywała to, co zgubiła w szaleńczym biegu. Skryta, nie znosząca czułostkowości, zamknięta w sobie, choć otwarta na innych, odkrywała się coraz bardziej w książkach.

Gdybym na co dzień wyrzucała z siebie to wszystko, co we mnie tkwi, nie miałabym już o czym pisać. Ale mam poczucie, że to nieokreślone „coś” w pewnej chwili zgubiłam, rozmieniłam to na drobne, swoim życiem sama temu czemuś zaprzeczałam i musiałam to dopiero odnaleźć w sobie na nowo. Znalazłam to dopiero po czterdziestce i wtedy napisałam pierwsze powieści.

Te książki wywoływały szok wśród jej znajomych, tak bardzo nie pasowały do autorki. Kiedy Alicja Baluchowa, niedługo przed śmiercią mamy, powiedziała jej, że jest taka jak bohaterowie jej książek, ta bardzo się ucieszyła: „Naprawdę???”.

Najpierw przeczytałam Tam gdzie spadają Anioły (wręczyła mi książkę z odręczną dedykacją: „Kaśce, żeby sobie pofrunęła”) – było to jakieś sześć lat temu – i doznałam wstrząsu. Bo nagle okazało się, że ta apodyktyczna, hiperenergiczna i hiperzajęta osoba, która przemyka obok jak huragan, tak naprawdę słucha, widzi i rozumie innych. I jest wewnątrz tak wrażliwa i czuła, jak chropowata na zewnątrz. Znikła złość i bariera, która dzieliła nas przez tyle lat. Skończyło się czekanie: która pierwsza wyciągnie rękę. I tak zaczęłyśmy poznawać siebie… Znalazłam w jej książkach to, czego szukałam. Ona znalazła to, co zgubiła.

Teraz, po jej śmierci, odczytuję te książki inaczej. Już wiem, dlaczego tak starannie zamykała się na wiele godzin w „pokoju komputerowym”, w którym pisała, i spowita dymem papierosowym, z orzeszkami w zasięgu ręki, izolowała się od nas, nawet od Maćka, który w pewnym wywiadzie wyznał rozbrajająco, że cierpi wtedy na chorobę sierocą. Tam odnajdywała się wśród nie zawsze przyjemnych wspomnień, dręczących ją lęków i obsesji, niespełnionych marzeń, nadziei i – przenosiła je na kartki papieru.

Po czym, niejako „oczyszczona”, wychodziła z impetem z pokoju i jak gdyby nigdy nic mówiła: „To co, Maciuś? Może brokuły na kolację?”, mimo że dochodziła druga w nocy.

– Brokuły? Czemu nie? Ale najpierw zerknę, co tam napisałaś – mówił.

– Nie ma mowy – odpowiadała stanowczo. A tata Maciek nie ośmielił się, bez zgody, otworzyć jej komputera. Zajrzał tam tylko raz, po śmierci mamy, ale nawet wtedy, nieporadnie stukając w klawiaturę, powiedział do mnie: „Nie mogę. Czuję się jak złodziej. Zrób to ty, tobie to będzie potrzebne”.

Zrobiłam to więc i… poczułam się głupio, przeglądając jej e-maile i znajdując dziwny plik, zatytułowany „Wierszyki-poradniki”. Nie miałam pojęcia, że pisała takie rzeczy. Zbierała wszystkie listy od i do czytelników, zachowywała w osobnych folderach korespondencję ze znajomymi, ale gdy na skutek awarii komputera bezpowrotnie utraciła część danych, nie odzyskała wszystkiego.

Biografowie opierają się na starych listach, pamiętnikach… Ja nie mogę skorzystać z podobnych źródeł, bo mama niczego takiego nie miała, a jeśli miała, to zniszczyła. Nie rozmawiałyśmy też o przeszłości, o jej dzieciństwie, o przodkach… Żyłyśmy dniem dzisiejszym i przyszłością.

Zatem pisząc tę książkę, opieram się na wywiadach, których udzieliła, na e-mailach, które się zachowały, na rozmowach z ludźmi, którzy ją znali, i na swojej pamięci. Pewne daty, fakty mogą się nie zgadzać, bo przecież pamięć bywa zawodna.

„Nie rób w tej książce żadnych uników”. Postaram się.”

„(…)Na jej pogrzebie puszczono znaną piwniczną piosenkę, którą bardzo lubiła: „Ta nasza młodość”.
– Coraz mniej osób rozumie, o czym naprawdę śpiewa Halina Wyrodek – powiedziała kiedyś. – „Ta nasza młodość, ten piękny czas, ta para skrzydeł zwinięta w nas…”
Rok wcześniej mama została zaproszona na czat na portalu gazeta.pl. Znalazłam zapis tej rozmowy. Oto fragment:
kaczka: Ono, Poczwarka, Anioły to książki ponure, smutne,  choć paradoksalnie z przesłaniem optymistycznym. Czy tak Pani widzi  świat?
Dorota Terakowska: Mniej więcej tak. Nigdy nie był lepszy. Trzeba nauczyć się żyć w takim, jaki jest, i dostrzegać światło tam, gdzie jest to możliwe. Życie dostajemy tylko jedno i nie wolno go zmarnować na narzekanie na świat.
sandraardnas: Budzi się Pani i dowiaduje, że rozpoczęły się ostatnie godziny w Pani życiu, ale ma Pani jeszcze możliwość wybrać i wykonać jedną czynność. Co Pani wybierze: A) wypalenie papierosa, B) skok na bungy, C) naprawienie jakiegoś błędu?
Dorota Terakowska: Wypalę sobie papierosa.
Co też zrobiła. (…)”.

Kobieta w wynajętych pokojach

„(…)Powiedział jej w końcu — trudno było wyciągnąć go na zwierzenia — że zwiąże się dopiero, gdy na-prawdę się zakocha i „stanie na własnych nogach”.
— Na razie nie mam ochoty na zmiany, na szu-kanie stałej pracy, na bycie odpowiedzialnym za kogoś… Jest mi dobrze. Jak kogoś poznam, pierw-sza się o tym dowiesz.
— I vice versa — odpowiedziała. Nie zdradzali siebie, ta umowa była częścią PR.Matka chyba się domyślała, że przyjaźnią się
także w łóżku, ale nie pytała o to. Tylko ostatnio częściej przypominała jej, ile ma lat, i że to „dobry czas na dziecko”.
— Masz świetną pracę, mieszkanie i dobijasz czterdziestki. Wkrótce może być za późno — oznajmiła nagle, gdy pani Ania, pomoc domowa, zabierała się właśnie do polerowania parkietu.
— Mamo, ja nie chcę mieć dzieci! W ogóle mnie nie ciągnie do macierzyństwa. Nie chciałabym też stracić pracy przez ciążę…
— Można być w ciąży i pracować — ciągnęła matka. — Ciąża to nie choroba. Potem bierzesz miesiąc urlopu, może dwa, opiekunkę na godzi-ny, i pracujesz dalej. Poza tym w twoim zawodzie dziecko w niczym ci nie przeszkodzi.
— Jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie widzę siebie piszącej tekst z płaczącym niemowlakiem obok — upierała się.
— Przecież nie piszesz codziennie. Pracujesz w miesięczniku! — nie dawała za wygraną mat-ka. — Masz idealną sytuację. Bierzesz opiekunkę tylko na te parę dni, nie rozumiesz?

— Rozumiem, ale ciąża w tym wieku może być trudna, prawdopodobnie musiałabym leżeć w łóż-ku, a to oznacza przerwę w pracy i wypadnięcie z obiegu! I tuszę.
— Jak chcesz — wzdychała zniecierpliwiona. — W końcu to twoje życie, ale według mnie robisz błąd, którego możesz kiedyś żałować. Zastanów się jeszcze.
Miała wrażenie, że już się zastanowiła, że doko-nała wyboru. Instynkt macierzyński? Kiedyś chy-ba czuła coś takiego — przez pół godziny. Odwie-dziła ją koleżanka z pięciomiesięcznym dzieckiem. Słodziutki mały, jakie ma zaróżowione policzki, ja-kie włoski, jakie pysie! Nic tylko całować, głaskać, przytulać! Śmieszny jak nie wiem co i taki śliczny. Po trzydziestu minutach marzyła, by koleżanka już wyszła.
Lubiła swoje życie. Późno kładła się spać i póź-no wstawała, mogła wyjeżdżać i wychodzić, kie-dy miała na to ochotę, praca była jej pasją, dobrze czuła się w wynajętym mieszkaniu, jakoś lepiej niż we własnym, mimo że to własne było znacz-nie większe. Ale w bloku i za blisko strychu matki, a przyjaźń z nią była możliwa tylko na odległość. Nie mogłyby mieszkać razem, zbyt były do siebie podobne.
„Dziecko? — myślała — dziecko to tajfun, któ-ry przewraca ci życie do góry nogami!” Jej matka sobie poradziła, ale ona i tak słyszy niekiedy od domorosłych psychologów, że miała „toksyczne dzieciństwo i toksyczną matkę”. Jakie to łatwe, jakie wygodne, wepchnąć wszystko w szufladę z odpadami, podpisaną: „Uwaga! Toksyczne!”. Radioaktywność jest dziś w modzie.
Gdy opowiada, że w dzieciństwie mogła taplać się w błocie i wracała brudna do domu, otwierają oczy ze zdumienia i współczucia — a może z za-zdrości? Dziecko ma być czyste! W sukience bez plam, z włosami zaplecionymi w warkoczyki z bia-łymi kokardkami, nie biegać, nie siadać, nie bawić się w piaskownicy! Takie dziecko jest grzeczne i normalne.
Określenie „toksyczne” kojarzy jej się z tym klejem, co to go reklamują, że, co przyklei, żadna siła nie odklei. Masz etykietkę jak krowa wypalone znamię. I, co gorsza, ta etykietka jest mile widzia-na pod warunkiem, że sama się do niej przyzna-jesz i mówisz, iż nienawidzisz swojej matki, swo-jego życia, że nie masz męża, bo miałaś toksyczne dzieciństwo. Nietoksyczny życiorys jest nudny! Szuflada z odpadami to istny raj dla psychotera-peutów i autorów referatów, doktoratów, scena-riuszy, książek…
Raz, tylko raz, mało brakowało, a dałaby się przekabacić, nawet już zaczęła myśleć jak kobieta spodziewająca się dziecka: gdzie postawi kołyskę, koniecznie drewnianą, taką, w jakiej sama leżała w dzieciństwie, jak znajdzie dobrą opiekunkę, by nie przerywać pracy, czy matka będzie zadowolona, gdy zostanie babcią?
Dałaby się przekabacić koleżankom-matkom, którym zwierzyła się, że jest w ciąży. Wpadła z ko-legą, z którym spotykała się parę miesięcy, aż do chwili, w której zrobiła test ciążowy, i po wyniku natychmiast zerwała znajomość. To nie był nikt ważny w jej życiu, nie pamięta nawet jego imienia!
Dziwne, ale nie powiedziała matce, że jest w ciąży. Może dlatego, że wciąż targały nią wątpli-wości, nie szukała jednak ogłoszeń: „ginekolog”. Matka dowiedziała się o wszystkim w szpitalu, na ostrym dyżurze, na który, krwawiąca i z potwor-nym rwącym bólem, pojechała w nocy taksówką. Przyszła po telefonie od niej, usiadły na brudnym szpitalnym korytarzu przy stoliczku: ona skulona od nawracających coraz częściej skurczów, mat-ka przerażona, bezradna. Pierwszy raz zobaczyła ją taką.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? — spytała nieswoim głosem.
— Nie wiem. Naprawdę. Chciałam ci powiedzieć teraz, kiedy już podjęłam decyzję, ale sama widzisz…
— Gdybyś tego nie zataiła, może nie siedziałybyśmy teraz tutaj. Jak cię znam, pewnie nawet nie poszłaś do lekarza?

— Nie poszłam. Kilka dni temu miałam lekką grypę, jak wiesz, no i, wstyd się przyznać, wzię-łam coldrex. Nie wiedziałam, że…
— Kompletna z ciebie idiotka!
— Muszę się położyć. Mam bóle, jakbym rodziła — jęknęła.
— Pamiętaj, zapłać lekarzowi — powiedziała matka i wyszła.
Zapłaciła. Dała mu pieniądze w windzie, gdy wiózł ją na USG.
— Grypa to częsty powód poronień. Ale tu i tak każda pielęgniarka uważa, że zrobiła to pani specjalnie.
— Przecież pan wie, że gdybym chciała pozbyć się ciąży, to wybrałabym do tego znacznie lepsze miejsce — odparła. — Jutro rano chcę stąd wyjść.
— Postaram się — powiedział, chowając pieniądze.
Z domu, przed wyjazdem do szpitala, w po-śpiechu zabrała torebkę i legitymację dziennikar-ską tygodnika, w którym wówczas pracowała. Tyl-ko dlatego nie pobrano jej krwi jak innym, które przywieziono z poronieniem.
— Tu nikt nie ma wątpliwości, że kobiety same wywołują poronienia — wyjaśnił jej spokojnie lekarz, robiąc USG. — Rozumie pani?
— Nie — wyjęczała.
— Może panią stać na wizytę w prywatnym gabinecie, ale wielu kobiet nie.

— Właśnie dlatego jestem przeciwniczką zaka-zu aborcji, ale nie mam siły z panem dyskutować, chcę to mieć za sobą. Te panie na dole, gdy przyje-chałam, potraktowały mnie gorzej niż kurwę, za-nim zobaczyły legitymację.
Po wyjściu ze szpitala — na drugi dzień rano, lekarz dotrzymał słowa, choć pielęgniarka na odchodnym zrobiła jej zastrzyk „na wszelki wy-padek” z taką pasją, jakby wbijała igłę w tyłek największemu wrogowi, dając upust wszystkim swoim pretensjom do świata — poczuła ulgę.
Może dobrze się stało? Przecież gdyby urodzi-ła to dziecko, wcale nie chciałaby, żeby zajmowała się nim non stop opiekunka. Przecież takie maleń-stwo potrzebuje matki, szczególnie w pierwszych miesiącach i latach życia. Nie chciałaby, żeby obca kobieta kształtowała psychikę jej dziecka. Poza tym nieprawda, iż można pogodzić karierę z macie-rzyństwem; to zawsze odbywa się kosztem dzie-cka. A może nie? Zresztą skąd mogę wiedzieć?!!!
Od tej pory nie myślała już o drewnianej koły-sce w swoim pokoju. Nie przeżyła żadnej traumy związanej z poronieniem i aborcją, o której tyle wypisują w gazetach. Po prostu kontynuowała dawny tryb życia. (…)”

Kasika Mowka

„- Kasika Mowka.
– Kto? – babcia patrzy na nią czujnym wzrokiem, zaskoczona.
– No, Kasika Mowka. Czyli ja.
– Mhm, postanowiłaś tak się nazywać?
– Tak – mówi dziewczynka i pokazuje babci swoje zeszyty pierwszoklasistki starannie podpisane tym nowym imieniem i nazwiskiem. Podpisała też ulubione książki.
NIKT, nikt, nikt  na całym świecie na pewno tak się nie nazywa. Wcale długo nie myślała. Imię wraz z nazwiskiem pojawiło się nagle w jej głowie, jakiegoś wieczoru, gdy robiła swoje codzienne notatki w zeszycie i postanowiła się podpisać.
Pióro samo napisało: KASIKA MOWKA.
To swoje – PRAWDZIWE – imię i nazwisko wyjawiła tylko babci i zeszytom w linijkę.
– Nikomu nie możesz o tym powiedzieć. Przyrzeknij.
– Przyrzekam – powiedziała uroczyście babcia i obie poczuły się szczęśliwe.
– Nawet mamie. Albo tacie – dodała dziewczynka.
– Przecież ty nie masz mamy i taty – roześmiała się babcia, ale w jej oczach znów pojawiła się czujność – Ja nimi jestem.
– Dla Kasiki Mowki –  szybko powiedziała dziewczynka i odwróciła twarz.
Właśnie skończyła cztery lata, a babcia aż sześćdziesiąt więcej. Tak naprawdę nie wiedziała, ile babcia ma lat. Babcie są zawsze w jednym i tym samym wieku. Przynajmniej te prawdziwe. Mają siwiejące włosy zaczesane w kok, drobne, pomarszczone, ciepłe ręce i w ogóle całe są drobne i nieduże. Bywają też babcie grube, ale one też są nieduże.
Teraz kiedy już nazwała siebie, nie potrzebowała rodziców, takich jakich mają koleżanki w klasie, złożonych z dwóch osób odmiennej płci. Kasiki takich nie mają. Kasiki są wyjątkowe.
Uspokojona logiką i precyzją tej myśli poszła do łazienki, z której wołała ją babcia.
Wieczór – czas  na długi, niezmienny rytuał kąpiel. W wannie czeka już gorąca woda, jaką lubi. Babcia zdejmuje z niej sukienkę, schyla  się, by zsunąć z jej stóp pantofle i wyciąga rękę. Kasika podaje swoją i wchodzi  do parującej wody. Staje na środku wanny i unosi ramiona prostopadle do ciała jak strach na wróble. Czeka, aż babcia namydli gąbkę i zacznie ją myć. Dopiero potem może zanurzyć się w kąpieli.
Babcia siada obok wanny, na krzesełku, bierze książkę i zaczyna czytać. Dokładnie piętnaście minut. „Siedzenie w gorącej wodzie dłużej niż kwadrans jest niezdrowe”, mawia. Więc po piętnastu minutach zamyka książkę, a dziewczynka wstaje. Babcia bierze duży ręcznik, wyciera dokładnie dziewczynkę, a potem znów wyciąga rękę.
Gdy Kasika jest już sucha, nakłada na jej gołe ciało ciepły biały szlafrok frotte, a na stopy pantofle. Teraz babcia bierze szczotkę i rozczesuje długie włosy dziewczynki. Po tym zabiegu Kasika wreszcie może pójść do przygotowanego łóżka ze świeżą, pachnącą pościelą i zostać w nim aż do poniedziałku rano, kiedy to trzeba iść do szkoły.
Na poduszce leży jej zeszyt w linijkę, z którym się nie rozstaje, pióro i książka. I oczywiście ukochana maskotka: lew uszyty z miękkiego materiału, w którego brzuchu jest schowek zapinany na rzepa. Dostała go od matki chrzestnej, ale ona chyba też nie istniała.
Babcia sprząta łazienkę, robi w kuchni kakao i z tacą, na której stoją dwa kubki, wchodzi do pokoju. Zaczynają wieczór.
Dziewczynka otwiera książkę i czyta, a babcia pilnie słucha, wyjaśniając trudniejsze słowa. Wymawia je głośno i tłumaczy ich znaczenie.
„Mała księżniczka tak bardzo pragnęła miłości….”
– Czy ja pragnę miłości? – pyta dziewczynka.
– Ty? – uśmiecha się babcia. – Ty masz wszystko.
Po czym kładzie się obok,  chwyta dziewczynkę za rękę. I tak co wieczór, co noc.
Tylko dotyk babcinej dłoni i światło małej lampki w kącie pokoju sprawiały, że dziewczynka zasypiała. Gdy babcia niechcąco wypuściła jej dłoń w nocy, ta natychmiast budziła się z krzykiem, przerażona. Wydłużone przez światło lampki cienie na ścianach i meblach rosły i przybliżały się. Dziewczynka krzyczała, a babcia znów mocno zaciskała jej rączkę w swojej, jak muszla chroniąca perłę.
– Nigdy, przenigdy nie gaś lampki i nie wypuszczaj mojej ręki – mówiła poważnie dziewczynka.
Ciemność była ogromna niczym ocean, który widziała w telewizji. Wszystko mogło w niej być i wszystko mogło się zdarzyć.
„Czy ciemność to brak światła, czy światło to brak ciemności? Kasika Mowka” , zapisała w swoim zeszycie. Wtedy posłano ją do szkoły. Miała niecałe pięć lat, ale dzieci w przedszkolu nie potrafiły tego, co ona. Bawiły się zabawkami, układały piramidy z klocków lego, ubierały swoje lalki…
Kasika nie miała wielu zabawek. Fascynowały ją słowa. W wieku dwóch lat mówiła całymi zdaniami; rok później płynnie czytała i pisała. Zawdzięczała to babci, ale nie wiedziała o tym.
Nie, nie była cudownym dzieckiem. Cudowne dzieci w wieku pięciu lat komponują symfonie, a ona tylko potrafiła płynnie czytać i bezbłędnie pisać. Zapisywała całe zeszyty wymyślanymi historiami, a babcia chowała te zeszyty do komody. Właśnie skończyła opowieść o królewnie zamkniętej w wieży. Wieża stała na pustkowiu, a jej szczyt sięgał chmur. W pomieszczeniu nie było okien ani drzwi. Królewna myślała, że pewnego dnia zjawi się książe i ją uwolni, ale jak miał się tu dostać, nie wiedziała. Aż nagle, kiedy już traciła nadzieję, w murze pojawiła się szeroka szczelina. Dziewczynka zatytułowała opowieść „Drzwi w murze” i zadowolona odłożyła zeszyt. Gnębiła ją wprawdzie myśl, jak królewna wyskoczy z takiej wysokości, ale postanowiła się tym nie martwić. Ważne, że dała jej wybór.
Kasika miała też, jak mawiała babcia „coś, czego inni nie mają, coś co trudno określić słowami, coś jakby dar”. Nie rozumiała tego, ale zgadzała się z tym. Był to tak jakby w jej głowie błyskawicznie pojawiło się i zniknęło zdjęcie z przyszłości.
Przed snem babcia czytała jej baśnie braci Grimm, Christiana Andersena i „Alicję w krainie czarów”, a potem ona czytała to samo babci. Znała na pamięć całe rozdziały. Gdy historie bohaterów baśni ją zasmucały, sięgała po „Alicję” i zafascynowana czytała o herbatce u Kapelusznika. Marzyła, by się tam znaleźć. Alicja przerażała ją tylko wtedy, gdy niespodziewanie odzyskiwała swój naturalny wzrost w najbardziej nieoczekiwanych momentach, na przykład w maleńkim domku królika.
Kasika lubiła żyć życiem bohaterów książek i swoich opowiadań, więc pewnej nocy TO się stało.(…)”

(…)

„Kamienicę zarasta dziki bluszcz i pokrywa pleśń. Śmierdzi grzybem, a w ogródku pną się chwasty. Nikt nie zwraca na nie uwagi, nawet Zosia. Lokatorzy wieszają na balkonach pranie, które schnie całymi dniami. Mimo słonecznego lata  w tej kamienicy wciąż pada deszcz i wszystkim jest zimno. Nawet Kasice. Siedzi teraz otulona w gruby wełniany koc, a w mieszkaniu poniewiera się stary pudel. Szary, mętny.
Na podłodze leżą  jego włosy i kupy, rozlewające się kałuże sików. Zastygłe wyglądają jak jajecznica, którą Kasika jada na śniadanie. Kto by się trudził jajkami na miękko! Pies wygina się i żebrze o dotyk, ale dziewczyna odrzuca go  machnięciem ręki. Wykrzywia twarz w grymasie obrzydzenia.
Jestem brudna, jak ten pies, myśli, ale co za różnica? Babcia też. Mieszkanie też. Wszystko jest brudne. Wreszcie możemy być sobą. Bez  zafajdanej porcelany. Swoją drogą, ciekawe gdzie jest? W babcinej szafce? Gruba już pewnie na nią czyha. Nie doczeka się, co to, to nie.

XXX
Staruszka porusza się po domu  przy pomocy „chodzika”. Dużego, metalowego, który dali jej lekarze w szpitalu. Inaczej by się przewróciła. Ma niedowład nóg, astmę i cukrzycę. Ledwo widzi.
Gruba Zosia przynosi zupy i gotowane warzywa. Czasem mięso. Z trudem już wchodzi na drugie piętro.
Pani Irena zmarła w zeszłym roku. Mieszkania na pierwszym piętrze, te co mają wspólny kibel na korytarzu, cuchną na całą klatkę schodową. Chyba nikt tam nie sprząta. Albo nie mieszka. Jeszcze ta od miednicy z deszczówką wciąż ma się dobrze i jak zwykle siedzi  przy oknie. No i pani Marysia z synkiem, a może dziewczynką, kto to wie przy tych długich kręconych lokach, drobnej twarzy i bladej cerze. Dalej jest toto małe, wcale nie urosło. Dziewczynie dawno się znudził, już do niego nie chodzi.
Cholerny dom starców, mówi Kasika głośno i pod parapetem. Wysoka, ledwo się mieści w swojej kryjówce. Ale teraz może włosami zakryć prawie całe ciało. I tak też robi. Gęste jak las. Nikt jej nie znajdzie. Gęste. Jak puszcza. Jak wstrętny niedzielny tłusty obiad. Zapachy biją od kamienicy aż rzygać się chce. Wszyscy gotują? Wszyscy jedzą?
Kasika zakrywa twarz, by się odgrodzić od smrodu.
Stuk, stuk, stuk… To babcia  chodzi po mieszkaniu.
Jak Ja Tego Nienawidzę.
(…)”

Projekt okładki oraz ilustracje w książce ‚Kasika Mowka”  są autorstwa Urszula Bogucka book by Urszula Bogucka at Coroflot

 Owca w krzaku dzikiej róży 1

Owca w krzaku dzikiej róży

To był jeden z wielu pięknych słonecznych dni. Nic nie zapowiadało katastrofy.

1.
Osada nad morzem liczyła zaledwie kilkanaście domów. Same ogrodzone wille. Mieszkali w nich ludzie, którzy jedzenie, ubrania i meble zamawiali przez Internet. Wystrój zmieniali średnio raz na trzy miesiące. Ciężarówki z logo drogich firm wnętrzarskich podjeżdżały pod sam dom a wynajęci projektanci urządzali wszystko od łyżeczki do herbaty po biblioteki. Książki oczywiście tez przywozili. Mniej więcej, co trzy, cztery dni przyjeżdżały samochody z zakupami ze sklepów z organiczna żywnością, a raz w miesiącu z garderoba na wymianę. W mieszkaniach tych ludzi były – zawsze na wierzchu – eleganckie magazyny o zdrowym odżywianiu się, ekologicznej modzie i wystroju wnętrz. Idealnie wpasowywali się w modny trend: cocooning, uciekając przed chaosem zewnętrznego świata. Nie musieli opuszczać domów bo wszystko można było zamówić przez Internet, świeże powietrze zapewniała klimatyzacja, a sport urządzenia do gimnastyki. Może nawet porozumiewali się przez Skype’a.
Rzadko rozmawiali ze sobą, a na alejkach wymieniali zdawkowe uprzejme zdania. Chodzili ubrani w te organiczne ciuchy zawsze czyści, schludni, nienaganni, z dobrze ułożonymi włosami, z dobrze ułożonymi manierami. Kilkanaście wili, a wszyscy byli sobie zaledwie lekko znani, z widzenia, czasem ze wspólnych herbatek. Zwykle było ich kilkadziesiąt do wyboru, ale dominowała biała lub zielona. Zaparzana w specjalnym czajniczku i podawana w czarkach lub filiżankach. I koniecznie domowe wypieki, to jedyne co gotowały tutejsze panie domu. Miały zwyczaj dzielenia się nimi z innymi mieszkańcami, mimo że nikt z nikim się tu nie przyjaźnił. Kiedy się spotykali rozmawiali o pogodzie lub newsach z telewizji.
Niektórzy mieli pieski. Yorki albo chihuahua. Pieski nosiły kokardki i ubranka od projektantów. Wydawało się, że sa nawet zadowolone a przynajmniej tak tylko udają, mocno trzymane przez właścicieli na rękach lub krótkich eleganckich smyczach. Nigdy nie widziałam by ktoś z nich miał kota lub inne domowe zwierzę.
Większość była w związkach, ale bezdzietnych. Inni preferowali mniej lub bardziej wygodne zycie singla. Wiek? Między trzydziestka a pięćdziesiątka. Nigdy nie widziałam, by odwiedzali ich krewni. Nigdy nie widziałam nikogo starszego. Ani chorego. Ani niepełnosprawnego.
Wieczorem osada zamierała. Każdy po obowiązkowym krótkim spacerze z psem krył się w swojej twierdzy. O dziwo, prawie nikt nie chodził nad morze ani na pobliska plażę.
Na pozór niczym nie różnili się między sobą. Podobnie jak ich domy ze starannie wypielęgnowanymi ogrodami i trawnikami, oczywiście przez specjalne wynajęte do tego firmy. Czy pracowali? Jeśli tak, to w zaciszu domowym. Nigdy nie widziałam by opuszczali osadę, choć w ich garażach stały piękne lśniące samochody. Niczego więcej tu nie było poza komenda policji, firmą ochroniarską oraz małym sklepikiem z warzywami i rybami , niemal zawsze pustym poza znudzonym właścicielem. A może nieznudzonym. Przecież w osadzie nikt się nie nudził. Nie mógł. Jeśli cokolwiek się tu działo to w zamkniętych domach, ale i to jest wątpliwe. Policja nigdy nie została przez nikogo wezwana. Pasowaliśmy idealnie do Osady. Przynajmniej do feralnego wtorku.


1 responses to “FRAGMENTY MOICH KSIAŻEK

  • Izabella Stumpf

    Tak jakoś .zupełnie..przypadkowo..otworzyłam I zaczęłam czytać….I musiałam …czytać…nie mogłam się oderwać..wszystko wokół mnie zupełnie znikło….tylko te literki…zaczarowały mnie kompletnie..jakby jakas wróżka…a ja we wróżki przecież nie wierzę…TERAZ TAK..TO KASIA JEST TĄ CUDOWNĄ WRÓŻKĄ….

Dodaj komentarz